ZANIM ZACZNIECIE ....

Czytajcie proszę wg kolejności postów, ponumerowałam je w "moich szufladkach" , po prawej stronie bloga.
Szufladka nr "2" jest jakby genezą wszystkiego, ale wyrwane z kontekstu traci sens. Potraktujcie tego bloga jak książkę, post jak każdą kolejną stronę, wtedy odczujecie dlaczego ,nawet lekarze mówią o cudzie Wojowniczki Marty.

niedziela, 5 lutego 2012

23-24 marzec 2009 - Dziadek i Babcia

TERAŹNIEJSZOŚĆ- czyli luty 2012.....upłynęło kilka miesięcy od poprzedniego posta. Dziękuję Wam wszystkim, tym znanym i tym anonimowym, którzy w mailach tak ciepło kierujecie do mnie swoje pytania, troskę. U nas wszystko dobrze, potrzebowałam tych kilku chwil na oddech, na wewnętrzną walkę z pytaniem, które towarzyszy mi od początku pisania bloga- "czy dobrze robię, wstawiając zdjęcia i filmy??". Opis wszystkiego co się wydarzyło byłby sam w sobie już "ciężki" a tu jeszcze zdjęcia i nagrania. Wahałam się i pomimo,że tak wielu ludzi mówiło,że to jest potrzebne, że dla ludzi obcych, którzy szukają wsparcia, tylko ktoś kto przeżył podobne sytuacje i namacalnie może im to "udowodnić", będę źródłem wiary.......pomimo tego , dopiero list od Agnieszki P., która zaistnieje na tym blogu w późniejszym czasie ( nawet o tym nie wiedząc), a której ostatnio potrzeba wsparcia ze względu na chorobę Teściowej, jej list dodał mi znowu skrzydeł do pisania.Oto fragment:

"(...)Przypomniało mi się, jak pisałaś na blogu Marty o robieniu zdjęć, dokumentowaniu przebiegu choroby ... uważam, że to jest potrzebne nie po to aby wspominać złe chwile ale po to aby wspominać dobre chwile, to jak Marta była dzielna, to są tylko ułamki sekund ...takie zdjęcie czy krótki filmik. Dzisiaj dzielisz się tą historią z innymi, pokazujesz te zdjęcia, wzbudzasz nadzieję innych rodziców, to jest piękne. Ja mam manię fotografowania wszystkiego co mnie otacza, ale nie zawsze mam aparat pod ręką...łapanie chwil w obiektywie jest dla mnie czymś wspaniałym... oglądając później zdjęcia przypominam sobie całą historie z nim związaną, ludzi, wydarzenia, śmiech czy łzy...i jak tak patrze na jedno z twoich zdjęć które utkwiło mi w głowie to nie widzę na nim osób Ciebie i Marty, tylko widzę cud życia, radość i szczęście - czy jest coś ważniejszego i piękniejszego?..."
Dziękuję Aguś.....zaczynam pisać i wklejać to co "udokumentowałam" dalej. :)))))...będzie ciężko, ale wierzę w Was, my przetrwaliśmy w realu , Wy wytrwajcie w czytaniu :)))



23-24 marzec 2009

        Przemek został z Martą w szpitalu na te dwa dni, byłam tak wyczerpana nie tylko emocjonalnie ale najnormalniej w świecie-fizycznie. Spanie na podłodze w domu przy Marty łóżku nie było najlepszym rozwiązaniem , nie ze względu na niewygodę, tylko na wieczne nasłuchiwanie, przebudzanie. To już nie były czasy Szpitala w Beaumont, gdzie spokojnie spałam przy jej łóżku, wiedząc,że w razie czego wstanie i mnie obudzi, to nie szpital w Alder Hey gdzie spałam zupełnie osobno i choć mocno zmartwiona, spłakana to jednak zasypiałam nie czuwając  i nie reagując na każdy jej oddech.
Nie walczyłam już i nie oponowałam żeby zostać, "że ja sama", "że angielski", "że w razie czego","że muszę być ja i tylko ja"....Rodzice byli moją deską ratunku na odetchnięcie, potrzebowałam tego.

    Kochani Moi, którzy wahacie się pozostawić choć na chwilkę dziecko bez siebie.... nie wyczerpujcie swoich sił do cna, dajcie sobie czasami pomóc, nie miejcie wyrzutów sumienia,że potrzebujecie zregenerować siły. Dzisiaj to wiem i tym chcę się podzielić, zrozumiałam,że od naszego samopoczucia i naszych , zwykłych sił fizycznych (nie tylko psychicznych!!!) zależy bardzo wiele. Jak się jest zmęczonym fizycznie to wszystko Cię irytuje, nie masz tyle cierpliwości, ciężko wykrzesać uśmiech, którego Wam dla dziecka potrzeba prawda??
Nie docierało to wtedy do mnie, dopiero opowieść o tym jak przebiegał Rodziców lot uświadomiła mi coś. Otóż , kiedy stewardessa tłumaczy jak mamy zakładać maskę tlenową, cały czas podkreśla....najpierw sobie, potem dziecku...."najpierw sobie potem dziecku???przecież ja się nie liczę, chcę ratować moje dziecko!!!ono jest najważniejsze!!!"......TAK!!!i dlatego najpierw sobie zakładasz maskę,żeby mieć dostęp tlenu, żeby nie stracić kontroli choćby na ułamek sekundy, żeby być w pełni sprawnym w ratowaniu WŁAŚNIE SWOJEGO DZIECKA.....

Moim tlenem były te dwa, cudowne dni z Rodzicami. Tak bardzo się cieszyłam ,że przyjechali.Moja Mama już tu była,a tato pierwszy raz. Zasłuchany w opowieści Mamy o tym pięknym kraju, pomimo,że czuł się nie najlepiej , chętnie zgodził się na naszą wspólna wycieczkę na "Klify Moheru". Wiało, padało....ale co tam....pojechaliśmy .



Po powrocie usiedliśmy do zdjęć z czasów kiedy była tu sama Babcia  i odwiedzaliśmy wtedy klify wszyscy, razem z Marcią....




Tyle wtedy było beztroski, radości, szczęścia..... 
Teraz łapałam się chwil taka jak ta.....miłość!!!



Następny dzień zaczął się odwiezieniem Wojtka do szkoły i obszernymi relacjami dla nauczycieli z naszego pobytu w Anglii i powrotu do domu. Szkoła jak jedna wielka rodzina, nie pytali z sensacją w głosie, pytali z troską, z życzliwością i lękiem w oczach. Na prawdę poczułam,że jesteśmy w domu.Kiedy odbierałam Wojtka, sekretarka powiedział mi,że jakaś Pani wciąż wydzwania do szkoły i usilnie prosi o podanie numeru do mnie. Zdziwiłam się i podziękowałam za prywatność, nikt nie  naruszał mojego spokoju przez te dwa dni...dopiero potem miało się wyjaśnić kto to :))

Miłe chwile na mieście, wiedziałam,że Rodzice próbują rozśmieszać mnie jak się da i odciągać myśli.... dawno nie oglądałam tych zdjęć, kiedy widzę tu siebie taką roześmianą, to zastanawiam się, jak wielką siłę mają Rodzice dla swoich dzieci....sprawili ,że na chwilkę dałam się ponieść wrażeniu,że wszystko jest jak dawniej, kawa smakuje identycznie, deszcz pada tak samo, samochody jeżdżą a czas biegnie jak dawniej..... cudne wrażenie......NA CHWILKĘ





........... wieczorem Mama usiadła ze mną na ""nk".........własnym oczom nie wierzyła,że tylu obcych ludzi  wspierało nas dobrym słowem........płakałyśmy obie na przemian...i chyba dobrze, emocje wychodzą oczkami i odtoksyczniają organizm.......płacz uzdrawia duszę

niestety niektóre ze zdjęć z "NK" usunęłam i przez to bezpowrotnie straciłam szansę na zacytowanie komentarzy, nie sądziłam,że kiedykolwiek będę to opisywała....hmmm...ale w jednym z wpisów była opowieść, którą znałam wcześniej ,ale tym razem nabrała dla mnie innego wymiaru...

"Pewnego dnia śniło mi się,
Że spacerowałam plażą z Panem,
Na ciemnym niebie rozbłyskiwały sceny z mego życia.
Po każdej z nich na piasku pojawiały się dwie pary stóp:
jedne należały do mnie
a drugie do Pana.
Kiedy błysnęła przede mną ostatnia scena,
Spojrzałam znowu za siebie.
Nie zauważyłam śladów stóp Pana.
Uświadomiłam sobie, że był to najgorszy
i najsmutniejszy czas w moim życiu.
Nigdy nie mogłam o nim zapomnieć.
„Panie – rzekłam – kiedy postanowiłam iść za Tobą,
powiedziałeś mi, że zawsze będziesz przy mnie.
Jednak w najtrudniejszych chwilach mojego życia
na piasku widniały ślady tylko jednych stóp.
Panie, dlaczego, gdy najbardziej Cię potrzebuję,
Ty mnie zostawiasz?”.
„Moje drogie dziecko – wyszeptał – kocham cię
i nigdy cię nie opuszczę, nigdy i nigdzie
w chwilach prób i doświadczeń.
Gdy widziałaś ślady tylko jednych stóp
to znak, że cię niosłem”.

"Ślady na piasku" Margaret Fishback Powers


1 komentarz:

  1. Aguś, nie wiem co napisać ...ściskam mocno i przesyłam pozdrowienia! :*** Bardzo się cieszę, że wróciłaś do pisania tej historii, jesteś niesamowita osobą!

    OdpowiedzUsuń