ZANIM ZACZNIECIE ....

Czytajcie proszę wg kolejności postów, ponumerowałam je w "moich szufladkach" , po prawej stronie bloga.
Szufladka nr "2" jest jakby genezą wszystkiego, ale wyrwane z kontekstu traci sens. Potraktujcie tego bloga jak książkę, post jak każdą kolejną stronę, wtedy odczujecie dlaczego ,nawet lekarze mówią o cudzie Wojowniczki Marty.

czwartek, 17 marca 2011

19 luty- przed wyjazdem

Podczas gdy Marta świetnie się bawiła, nawet bez udziału Taty i Brata......

Na świetlicy z Mikiem i w pokoju przy rysowaniu- nie do wiary,że sterydy potrafią tak stawiać na nogi




....ja ustalałam terminy i wszystkie szczegóły dotyczące naszego wyjazdu do Anglii. Mina mi zrzedła, kiedy zorientowałam się,że do szpitala w Liverpoolu musimy dolecieć samiuteńkie. Dostałam tylko specjalny notesik, ze wszystkimi wytycznymi, typu: adres, telefon, nazwisko lekarza prowadzącego i odpowiednika takiej samej pielęgniarki liese-on jak tutaj, która przejmuje mnie tam i prowadzi. Nie chciałam nawet myśleć o tym,że będę sama na pokładzie samolotu z Martą,która ma rurkę w głowie, wahania nastrojów i teoretycznie możliwość bólu głowy, który chyba zapaliłby ze strachu moją. Próbowałam skupić się na ważnych informacjach , które będą mi potrzebne już tam na miejscu i odganiałam od siebie wizję lotu.

Przez cały dzień słuchałam także instrukcji Antoinette, która była juz w szpitalach angielskich z Mikiem i dla niej to było prawie jak chleb powszedni. Powtarzała mi:
*że mam Martę wyszkolić w myśleniu o tym co będzie jadła po operacji ( "sandwich i 7 up" to już prawie jak mantra),
*że mam zbierać wszystkie rachunki za taksówki, jedzenie i wszelkie koszty jakie tam poniosę,
*że mam być silna i słuchać tylko swojej intuicji
*że mam prosić przede wszystkim modlitwą Ojca Pio o wstawiennictwo u Boga, a potem poszukać w sklepach, w Kościołach , na poczcie....gdziekolwiek, puszki z jego wizerunkiem ( naprawdę jest ich dużo , jeśli chce się znaleźć, a wcześniej oczywiście jakoś człowiek nie zwracał uwagi)i wrzucić datek , jako "chleb"
........i mnóstwo jeszcze słów wypowiedziała, tylko,że ja już byłam tak przestraszona,że nic do mnie nie docierało. Antoinette,dziękuję!!!

Na koniec przyjechała także Edel, która dwoiła się i troiła w pomocy z różnymi dokumentami,organizacjami i papierkami....wszystkim co mogła za mnie wypełnić i odsunąć ,żebym miała już czystą głowę na wyjazd. Dzisiaj dla mnie, wypełnienie jakiejkolwiek aplikacji, nie sprawia mi w ogóle problemu...ale wtedy.....nie dość,że słaby angielski w ogóle, to jeszcze te wszystkie medyczne zwroty....a przecież tłumaczka była tylko w dniu diagnozy ...potem już nawet nie miałam odwagi pytać, bo jak to by niby miało być???Przez cały dzień z nami w szpitalu???
Jezu....zdałam sobie sprawę, że ludzie, którzy emigrują do innych krajów , znając język tylko w stopniu podstawowym....to są albo nienormalni,albo desperaci totalni ,albo w ogóle nie mają wyobraźni.....nawet nie wiem, do której grupy się zapisać,chyba do wszystkich trzech.......w każdym razie jak widzicie, życie szybko dało mi przyśpieszony kurs języka angielskiego....szkoda tylko,że okupiony takimi sytuacjami :((((
Edel, dziekuję!!!!

Jutro mamy już wyjść ze szpitala, bo przed wyjazdem trochę będziemy w domu ,żeby się zorganizować, spakować, kupić bilety itd. Dzisiaj jeszcze ze wszystkimi powoli się żegnałyśmy.

Claire, jedna z ulubionych pielęgniarek, choć tak naprawdę,wszystkie mamy w naszych sercach.


Thomas-pielęgniarz
O Thomasie muszę napisać więcej, zważywszy,że nie udało mi się zastać go, kiedy ostatnio jechałam do Beaumont po podpisy i zgody na publikację tutaj. Mam nadzieję,że się nie pogniewa, bo zdjęcie wstawiłam i tak. Chciałam,żebyście go koniecznie poznali..... Na początku kiedy opisywałam Wam pierwsze dni w szpitalu ,to opowiadałam,jak bardzo byłam zadziwiona i mile zaskoczona cierpliwością i życzliwością pielęgniarek do dzieci. To nie tak,że w Polsce tak się nie dzieje....absolutnie uważam,że jest to zawód typowy z powołania i wszędzie cierpliwość tych osób i ich podejście wynika z wielkości serc. Jednak w Polsce ,te wszystkie formalności i rygor nie pozwalają na odczucia takie jak tu.....chyba że już się wiele zmieniło.
A mój obrazek tutaj, z udziałem Thomasa właśnie.....Późny wieczór-pisanie raportów, zliczanie tabletek, wiele pracy papierkowej....byłam wtedy na tej sali głównej ,gdzie wszystko było widać. Nagle po korytarzu zaczyna chodzić dziewczynka.....roześmiana,rozbawiona,daleko jej do spania.......(potem już rozumiałam pobudzenie tych dzieci, przecież prawie wszystkie tam były na sterydach właśnie).......Thomas,zamyka segregator, sadza ją na krzesełku przed komputerem...zamyka programy z tabelkami, raportami etc. i pozwala rysować, bawić się i cieszyć chwilką zabawy z nim.........rozbrajający obrazek....każdemu życzę takiej opieki nad dzieckiem, kiedy nie możecie przy nim być.
A sytuacja zrobienia tego zdjęcia ,też rozbraja. Ostatnia noc tutaj-nie mogąc zasnąć snułam się po korytarzu głównym. Wszędzie pusto,nie ma pacjentów i tego gwaru, który jest tu w ciągu dnia.Widać ,że chyba była akurat zmiana na oddziałach , bo szybkim krokiem wiele osób zmierza do drzwi wyjściowych , połączonych z parkingiem. Idę powoli blisko ściany,żeby mogli sobie wszyscy, szybko przejść. Nagle jedna osoba z plecaczkiem na plecach, odwraca się, staje i uśmiecha. Widzę Thomasa , zapytał co ja tu robię, bo ostatnio widzieliśmy się w grudniu, a on od tamtej pory jest już na innym oddziale. Już się nie śpieszy, już zawraca...pyta czy Marta śpi i czy może choć na chwilkę ją zobaczyć, przecież jutro już wychodzimy.....wracamy na oddział, po cichutku...a Marta wita nas z uśmiechem...ona tez z podekscytowania nie spała.....kiedy zobaczyła Thomasa, radości nie było końca......już więcej komentować nie muszę prawda???
Pielęgniarstwo to zawód, gdzie największa zapłatą jest uśmiech pacjenta...to wskaźnik  Waszej dobrej pracy, Waszych serc......każdemu szpitalowi,życzę tysięcy takich "Thomasów "i  "Clare" i takich jak np. "Sandra", która specjalnie dla Marty mówiła słowa po polsku, bo znała kilka od swojego byłego chłopaka....ech przykładów wiele jeszcze bym tu pisała, ale juz prawie jedną nogą jestem w Liverpoolu..........Dobranoc

1 komentarz:

  1. Jestem :)
    Nie wiem czy doczytałaś, ale sama mam dwóch synów z wadą genetyczną, nie jest to cięzka wada, dlatego sie nie rozpisuje o tym, ale takie historie jak Wasza powinny ujrzec światło dzienne, by pokazać siłe i determinacje rodziców w walce o usmiech dziecka. O to, że warto, ze tak trzeba, ze to normlane!
    Życze siły, przytulam mocno i ciepło pozdrawiam :*

    Olusia z bloga ktosie w sieci chaosie.

    OdpowiedzUsuń