ZANIM ZACZNIECIE ....

Czytajcie proszę wg kolejności postów, ponumerowałam je w "moich szufladkach" , po prawej stronie bloga.
Szufladka nr "2" jest jakby genezą wszystkiego, ale wyrwane z kontekstu traci sens. Potraktujcie tego bloga jak książkę, post jak każdą kolejną stronę, wtedy odczujecie dlaczego ,nawet lekarze mówią o cudzie Wojowniczki Marty.

środa, 2 lutego 2011

Tydzień między operacjami i pokój nr. 5

Marta dochodziła do siebie, pomimo pielęgniarek budzących jej o 2 -ej w nocy i 6 -ej nad ranem, do pomiaru ciśnienia ,temperatury itd.Jej dobrą formę utrzymywały także sterydy, które włączyli do fazy leczenia. Jeszcze wtedy nie wiedziałam z "czym" mam do czynienia i jaką walkę stoczę z tymi małymi, okrągłymi tableteczkami -monstrami. Cieszyłam się, bo Marta po nich była bardzo żywotna, uśmiechnięta, wręcz rozbrykana i pobudzona. Brałam to za dobrą stronę medalu i czekałam na następny krok lekarzy,czyli dobranie się właściwe do "Pana Jegomościa". Ustalili  tydzień na dojście do formy po założeniu shunta,więc grzecznie czekałyśmy, poznając otoczenia, innych pacjentów i ucząc się zasad życia szpitalnego.
Nie było łatwo przyzwyczaić się do niesamowicie wysokiej temperatury, bo był to oddział kompletnie w oddalonym skrzydle szpitala, gdzie nie było w ogóle cyrkulacji powietrza a okien prawie nie otwierano.
Oddział typowo neurologiczny, więc prawie wszystkie dzieci miały albo opatrunki na oczkach, albo pobandażowane główki.
Układ sal bardzo łatwy....jedna ogólna , bezpośrednio połączona ze stanowiskiem pielęgniarek i tu trafiały dzieci bezpośrednio po zabiegach (tak jak Marta), zostawały  do momentu ustabilizowania i przechodziły na salę ogólną ( 6 łóżek), lub do pojedynczych , prywatnych, gdzie były sam na sam tylko z Rodzicem. Marzyłam o takim pokoju, bo pomimo tych wszystkich kotarek miedzy łóżkami i w sumie prywatnością, każdy oddech innej osoby niż Marta, każdy odgłos przyprawiał mnie w nocy o kompletną bezsenność. Rano dochodziłam do siebie po 3ech kawach i cały dzień był w kompletnym otępieniu.
   Pokój nr. 5 bezpośrednio na zewnątrz oddziału, był tzw. "pokojem Rodziców". To tam właśnie łapało się na chwilkę oddech i można było usiąść wspólnie do stołu z innymi Rodzicami. Była kuchnia z lodówką, w której każdy mógł włożyć chwilowo ulubione produkty (u nas przeważnie "Danio" dla Marty i mleczko do kawy dla mnie :))), była kawa ,herbata i ciastka.....telewizor z wygodną sofą, a nawet pralnia z suszarnia dla tych, którzy byli z bardziej odległych punktów Irlandii i normalnie tu żyli. Ponieważ spałam bezpośrednio przy Marcie, to nie interesowałam się,że dalej za tym pokojem były normalne pokoje sypialne dla Tych "długoterminowych Rodziców". Nie wiem dlaczego,ale cały czas miałam dystans do wszystkiego co miałoby mnie zblizyc ze szpitalem, cały czas powtarzałam sobie,że ja tu tylko na chwilkę......
   Pokój nr. 5 był azylem......nie można tam było wchodzić z żadnym dzieckiem, za to do woli można było płakać , krzyczeć,kopać i tupać ....lub po prostu siedzieć w otępiałym milczeniu i patrzeć w jeden punkt na ścianie.
   Pokój nr. 5 miał ściany, które wysłuchiwały mnóstwo ludzkich tragedii, były ścianami płaczu, ale także na jednej ze ścian był kołek i przyczepiona na łańcuchu książka. Zajrzałam tam z ciekawości....żałuję, nie spisałam tytułu, a  autorzy byli zbiorowi. Była to książka z 5 lub 6 oma opowiadaniami o dzieciach chorych na różne ,ciężkie przypadki ( m.in guz mózgu, białaczka). Nie wgłębiałam się aż tak bardzo w tekst, bo nie czułam się na siłach czytania po angielsku ,ale wpatrywałam się w zdjęcia , które mówiły za siebie. Były zdjęcia dzieci sprzed choroby, w czasie trwania choroby, w czasie rekonwalescencji i przeważnie zdjęcia ślubne....po latach. W życiu nie miałam tylu skrzydeł u ramion.....uczepiłam się tych myśli, wizualizowałam  sobie Martę w welonie.......wtedy zakiełkowała myśl,że i ja kiedyś opowiem o Marcie i "podniosę komuś skrzydła". :)))
   Pokój nr 5 to miejsce gdzie poznałam anioły w ludzkich postaciach, gdzie odnalazłam wiarę, nadzieję i siły do walki....ale po kolei.....:)

W jednym z tych kilku dni , które zlewają się w pamięci w jeden dłuuuugi dzień oczekiwania na następną operację, poznałam bliżej "sąsiadki z sali". Babcia i Mama Dorwli, która przyjechała w ten sam dzień co Marta.....moje pierwsze szpitalne anioły, współtowarzyszki podróży i dobre nauczycielki. To one czuwały nad Martą w jej pierwszą noc tutaj. To Babcia Dorwli podeszła do mnie od tyłu kiedy płakałam do telefonu na korytarzu i nic nie mówiąc po prostu mnie przytuliła.....mocno...kilka sekund...i poszła dalej. To Mama Dorwli swoją postawą pokazała mi co to jest wiara w wyzdrowienie dziecka, nieświadomie nauczyła,że nie wolno dziecku pokazać ,że mysli sie inaczej niż przed chorobą,że patrzy się na nie jak na chore. Dorwla w szkole była najlepszą sportsmenką, piękna, wysoka, wygimnastykowana 12 latka...źle zdiagnozowana przez lekarza pierwszego kontaktu, trafiła do szpitala w stanie krytycznym i z kompletnym bezwładem nóg. Jej Mama postawiła przed łóżkiem szafkę i kupowała najnowsze modele albo najmodniejsze  w sezonie buty, łyżwy, wymyślne kapcie, super tenisówki......najpierw oburzona myślałam sobie,że któregoś dnia kupi baletki a potem patrzyłam z coraz większym podziwem,jak sama wierzy i wlewa w dziecko wiarę,że te wszystkie rzeczy będą kiedyś używane. Dzisiaj już wiem, bo mamy z nimi kontakt.....Dorwla znowu jest sportsmenką :)))...ale to w późniejszych opowiadaniach, bo jeszcze nieraz o nich wspomnę.

 Rodzice wszystkich ,tych małych pacjentów są jak ogniwa wielkiej rodziny, społeczności, która rozumie się czasem bez słów.....jeśli można cokolwiek polubić w szpitalu, to właśnie był pokój nr.5. Przez następne etapy Marty choroby często powracałam do niego myślami, bo już nigdy nie było mi dane , w żadnym innym szpitalu doznać tyle ciepła, poczuć  namiastkę azylu, porozumieć się z innymi, tak samo cierpiącymi Rodzicami. Nie tęsknię oczywiście za niczym z tamtego okresu, ale kiedy jest Wam źle, kiedy ciężko jest znaleźć "kawałek swojej podłogi", wyobraźcie sobie ten pokój, znajdźcie w sobie taki azyl......to pomaga......bardzo......


P.S. Wybrane smsy z tych kilku dni miedzy operacjami:

Nauczycielka Marty
"I've heard your news and will pray for you. Please let me  know if I can help you in any way. Catherine R."
Kasia z Polski
"Moja Kochana. Wszyscy wysyłamy dobre myśli. Tak bardzo wierzę,że wszystko będzie dobrze. Wierzę jak chyba jeszcze nigdy nie wierzyłam. Kocham Was obie!"
Karolina ( moja siostrzenica, córka siostry Doroty)
"Kochana jesteśmy z Wami. Musicie być dzielni"
Agnieszka G.(dobra dusza poznana w  Irlandii)
"Agunia przed chwilą zobaczyłam wiadomość, normalnie się rozpłakałam....Boże tak mi strasznie przykro, nie wiem co powiedzieć....jestem sercem przy Was...."




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz